rafalsitarz@gmail.com

Fragmenty Książki

Odkupimy Wasze Bilety - tylko tam nie jedźcie

W zakładce “Do Pobrania” możecie bezpłatnie ściągnąć 25 stronicowy fragment książki w formatach:

pdf (ze zdjęciami)

mobi (na Kindle).

Kosztowny zegarek z Mao.

Jednym z zabytków, które warto zobaczyć w Pekinie, jest Pałac Letni. Pałac był miejscem wypoczynku dla cesarzy pochodzących z dynastii Qing od około 1750 roku, a początki posiadłości sięgają 1100 roku. Obecny kształt rezydencja zawdzięcza cesarzowej Cixi, która rządziła długo dzięki faktowi, że skutecznie pomagała swoim przeciwnikom, oraz rodzinie w dostaniu się na tamten świat. W 1885 roku władczyni rozkazała wybudować kompleks od nowa. Jako że brakowało na ten szczytny cel pieniędzy, wykorzystała fundusze przeznaczone na dofinansowanie armii. Pałac został wzniesiony ogromnym kosztem i zrujnował nadwyrężony już budżet państwa. Dobrze wydane pieniądze. Podczas najazdu na chińskie ziemie nie było komu bronić kraju, bo przecież rezerwa na armię została wydana. W wyniku wojny kompleks został zniszczony. Strategiczne planowanie wydatków nie okazało się mocną stroną Cixi.

Z położonej na wzgórzu świątyni rozpościera się imponujący widok na jezioro, po którym przemieszczają się setki malutkich łódek. Zbiornik jest sztuczny. Ot, taka fanaberia władczyni. W pobliżu wejścia znajduje się Suzhou Street, zabytkowa ulica wśród kanałów, którą po dniu spędzonym w Pałacu Letnim kierujemy się do wyjścia. Zatrzymuje nas sprzedawca zegarków (bardziej oryginalnych niż oryginalne). Dziękujemy, ale handlarz ma w ofercie niesamowitej brzydoty zegarek z Mao, który co sekundę macha ręką pozdrawiając lud. Tak tandetny, że aż piękny. Cena wywoławcza: 300 złotych. Nie skusimy się. Idzie za nami i schodzi z ceną. W końcu proponuje sto juanów, czyli 45 złotych. Jesteśmy skłonni zapłacić maksymalnie piętnaście. Transakcja dochodzi do skutku. Podajemy panu sto juanów, on nam wydaje siedemdziesiąt pięć i się żegnamy. Liczymy banknoty i chowamy.

Wieczorem zaglądamy do reprezentacyjnych sklepów przy placu Tiananmen. Ekspedientki zostały dobrane pod względem wzrostu, identycznie ubrane i podobne z wyglądu. Klony. Towar leży równiutko na półkach, a z wielkich koszy kuszą kolorowo zapakowane czekoladki. W szklanych gablotach można znaleźć to, co najlepsze, a wiadomo, że najlepsze musi być związane z Mao. Kult jednostki kwitnie. Medale, długopisy, ordery… Obsługa chodzi jak nakręcona i uśmiecha się bezmyślnie. Wybieramy słodycze i przysmaki. Za nami drepcze pracownik, spełniając obywatelski obowiązek pilnowania obcych. Wręczamy w kasie pieniądze, a panie zaczynają po chińsku szeptać i z przerażeniem w oczach nas szturchać. O co chodzi? Ekspedientki zbiegają się wystraszone. Jedna z nich zaczyna szeptać: no dolar, no dolar, no dolar. Jaki dolar? Kobiety nie chcą dotknąć pieniędzy. Myślą, że to dolary, bo jest to pewnie jedyna zagraniczna waluta, o jakiej słyszały. Mija chwila i zaczynamy się przyglądać banknotom, które położyliśmy. Suma i kolor się zgadzają, tyle że waluta nie do końca. Co to jest? Bukwy na pieniądzach? Ruble? Płacimy juanami i wychodzimy. Po trzydziestu sekundach już wiemy, o co chodzi. Na początku daliśmy pieniądze wydane nam przez handlarza zegarków. Banknoty są na pierwszy rzut oka łudząco podobne do juanów. Otrzymaliśmy jednak ruble białoruskie, które są warte mniej niż papier, na którym zostały wydrukowane. Zegarek, zamiast planowanych siedemnastu, kosztował czterdzieści pięć złotych. Chłop wyszedł na swoje. Podobno jest to sprawdzony patent i turyści często dają się nabrać. Wiedza kosztuje, a niewiedza podwójnie. Nawet nie jesteśmy źli, bo w sumie zabawny numer.

Historia poszukiwania noclegu w Zhengzhou

Hotele w Chinach to temat na oddzielne opracowanie. Od znajomych, którzy byli na objazdówkach, słyszeliśmy same dobre rzeczy. Pięknie. W złocie. Jak wchodziliśmy, to grali nam „Mazurka Dąbrowskiego”. Tak może jest, jak chcą się pokazać. To jest czysty biznes, żadna sympatia czy grzeczność. Z plejady „cudownych lokalizacji” jeden hoteli w mieście Zhengzhou wyjątkowo wyrył się w pamięci. W chińskich realiach to taka dziesięciomilionowa mieścina, która stała się jednym z przymusowych punktów przesiadkowych z racji magicznego systemu zakupu biletów na pociągi.

Szukamy noclegu przy dworcu. Pierwszy hotel – „przyjezdnym mówimy zdecydowane: NIE”. Przyjmują tylko Chińczyków, ale przynajmniej sprawę stawiają jasno. W następnym brak miejsc. Przynajmniej oficjalnie. Na recepcji nikt nas nie widzi. Staliśmy się przeźroczyści. Co jest? Wstęp tylko we frakach? Przybytek wygląda na guest house. Przy n-tym podejściu widzimy, że Chińczycy pytają o pokoje, wołają resztę grupy i kwaterują się. Okazuje się, że nie uznają turystów spoza ojczyzny. No, najwyżej jeśli jest się z zaprzyjaźnionej Rosji. Sentymenty po CCCP ciągle żywe. Jak słyszą, że jesteśmy z kraju, który zdradził socjalizm, to tylko pokazują palcem drzwi. Zwiedzamy w ten sposób z dziesięć punktów. Utykamy na sporym placu przed dworcem. Jest ciepło, ludzie kładą się spać na kartonach i przykrywają foliami. Można taki zestaw kupić.

Dwa razy podchodzi do nas młody Chińczyk i proponuje nocleg. Na początku jesteśmy hardzi i twierdzimy, że damy sobie radę. Za drugim razem miękniemy i idziemy za nim. Nie widzi nam się spanie, z przywiązanymi do rąk bagażami pod chmurką. Wchodzimy do hotelu, który kwadrans wcześniej nas spławił. Przechodzimy obok recepcji prosto do windy. Wjeżdżamy parę poziomów do góry. Przechodzimy ciemnymi korytarzami. Następna winda. Teraz w dół. Wysiadamy. Jesteśmy na piętrze, które zostało… spalone. Osmolone ściany, strzępy tapet, podwieszane sufity odpadły po uruchomieniu zraszaczy. Z sufitu sypie się płatami tynk w towarzystwie grzyba. Fajnie, ale zaczynamy się zastanawiać, czy damy radę wyjść w jednym kawałku, czy też sprzedadzą nas na części. Nerki zawsze w cenie. Skręcamy dwa lub trzy razy. Dochodzimy do prowizorycznej recepcji, gdzie za ladą siedzi spocony i zapuszczony młodzieniec. Drugi leży na podłodze. Speluna. Pokoje są w umiarkowanych cenach. Standardu brak. W przeszłości były w tym miejscu sauny i szatnie. Pomieszczenia poprzedzielano szybami, na które nalepiono plakaty tworząc pseudościany. W boksach-pokojach sufity są zagrzybione i zgniłe, w łazienkach wiszą kable bez izolacji oraz stoją resztki sauny. Jest wyjątkowo głośno. Podchodzimy do okna, zasłoniętego szmatą. Szyby brak, a otwór okienny wychodzi na halę główną dworca z kilkunastoma peronami. Pociągi przejeżdżają piętnaście metrów od łóżek co pięć-siedem minut, a każdy jest zapowiadany przez megafony. Technicznie rzecz biorąc, śpimy na peronie. Hotel niby funkcjonuje, ale nie zdecydowano się na remont zniszczonych pomieszczeń i zostały opuszczone. Na zakazie czy ogólnej niechęci do przyjezdnych pracownicy lub ich znajomi robią biznes. Pewnie właściciel wieżowca nie ma pojęcia, że jego podwładni są tak kreatywni.

Jak wynająć pokój z ciepłą wodą w Delhi

Trafiamy ponownie do Delhi. Tygodnie spędzone w Indiach wyuczyły/wytrenowały nas w sztuce wynajmowania pokojów. Widząc turystów z zakurzonymi plecakami przy dworcu, młode chłopaki rzucają się nam na pomoc w wyszukiwaniu miejscówki. Ignorujemy ich, żeby nie płacić prowizji, która schowa się w cenie noclegu. Gdy się z nimi wejdzie, to przedstawią się jako przewodnicy, lub biuro podróży przychodzące z klientami. Pukamy do losowo wybranego hotelu na Old Market i budzimy recepcjonistę, gdy trzech jego pomocników śpi pod schodami w kocach.

– Macie ciepłą wodę?

– Mamy, sir.

– W pokojach? – lepiej się upewnić.

– Tak, w pokojach.

– Można zobaczyć?

– Można, sir.

Wdrapujemy się na drugie piętro, żeby sprawdzić stan rzeczywisty, bo nic a nic nie ufamy. 

– Tak, mamy ciepłą wodę, będziecie zadowoleni, sir – zapewnia na progu recepcjonista.

– Dobra, dobra, chcemy zobaczyć…

Wchodzimy do łazienki, a tam przy umywalce i pod prysznicem tylko jeden kurek. Niebieski.

– No jak jest ciepła, skoro macie jeden kurek z zimną? 

– Bo jest ciepła, sir.

Odkręcamy i ku naszemu wspólnemu zaskoczeniu jest lodowata. Patrzymy się na chłopaka szeroko otwartymi oczami, śmiejąc się w duchu. 

– No, raczej ciepła to nie jest…

– Ajajajaj, w kranie? Tak, ciepłą możemy przynieść z dołu na herbatę. Będziecie mieli w pokoju, sir.

Chłopak odpowiada, jak typowy mieszkaniec tego kraju, półsłówkami, niedopowiedzeniami, a turysta dopowiada sobie to, co chce usłyszeć. To my źle zadaliśmy pytanie. Nie pyta się „czy jest ciepła woda w pokoju”, bo odpowiedź będzie twierdząca. My rozumiemy, że w kranie (sami tak zakładamy), a rozmówca twierdzi, że może być na przykład w szklance. Technicznie rzecz biorąc nawet nas nie oszukał, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę o co nam chodzi. Powinniśmy zapytać: „czy w łazience w pokoju, który możemy wynająć, leci z kranu codziennie, dwadzieścia cztery godziny na dobę ciepła woda?”. To my byliśmy nieprecyzyjni. Fajni są z nich biznesmeni. Bez słowa wychodzimy i szukamy dalej. (…)

Jeżeli się Wam spodobało to książkę można zamawiać w naszym sklepie: tutaj.